Po prostu aut

ROZBITE KAMIENNE TABLICE

Wybory i po wyborach… Kraj wspaniały , tylko ludzie …. motto : „A Mojżesz zbliżył się do obozu i ujrzał cielca i tańce. Rozpalił się wówczas gniew Mojżesza i rzucił z rąk swoich tablice i potłukł je u podnóża góry” Tak – kraj wspaniały – tylko ludzie …. ”paskudni.” To moja zmiana – parafraza pewnego powiedzenia – a w zasadzie jednego słowa na końcu – wybitnego Polaka – Józefa Piłsudskiego . Ta druga część zdania została zmieniona – nie będę używał wulgarnych wyrazów – słów – zaczynające się na „K” i ”Ch” – w liczbie mnogiej. Nie ma potwierdzenia na to , że Marszałek to powiedział. Dlaczego jest ono przytaczane ? Nie wiem. Ale coś w tym jest – jest to – że od wieków – My Polacy – po prostu sobą gardzimy i nie lubimy i niestety tak się sami określamy – naszą nację i samych siebie. W ogóle historia tych słów jest fascynująca, bo jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że zostały wymyślone i przypisane Piłsudskiemu. Ale – nawet jeśli tak było – bardzo dobrze pokazują stosunek Polaków do samych siebie. Jest to cytat powtarzany i przytaczany przez wszystkich – od trzeciorzędnych celebrytów po akademików i nawet znanych publicystów czy pisarzy …. nawet znanych historyków. I nikt nie zadał sobie trudu, by sprawdzić, czy jest autentyczny. Tacy jesteśmy. Wulgarność, chamstwo stało się powszechne. Nie pochodzę z Lubuskiego , ale chyba zasłużyłem się swoją pracą dla tego regionu – wrzuciłem tam swój kamyk. Wspaniały region – wielu różnych przeciwstawności. Poznałem tam wielu wartościowych ludzi – a pewne powiedzenie, a w zasadzie anegdota usłyszana w roku 2006 – utkwiła mi w mojej pamięci – Gorzowianin i Zielonogórzanin pojechali  razem na wczasy do Egiptu. Gdy płynęli łódką, wyłowili z wody gliniany dzban z dziwną pieczęcią. A w nim był dżin, który poprosił ich, aby go wypuścili. W zamian spełni ich życzenia – po jednym na łebka. Gorzowianin : – Wybuduj dookoła Gorzowa ogromny mur, żeby odgrodzić moje miasto od reszty tego zacofanego regionu i żeby żadni wsiowi a przede wszystkim ci z Zielonej Góry mi tu nie przyjeżdżali. – OK. Zrobione. Teraz ty – dżin zwraca się do Zielonogórzanina. A ten prosi: – Powiedz mi coś więcej o tym murze. Dżin mówi – otacza całe miasto, jest betonowy, wysoki na kilometr i szeroki na trzy kilometry u podstawy. Mysz się nie prześlizgnie. Zielonogórzanin: – Dobra. Nalej wody do pełna…… Tak … od lat wiadomo, że w województwie lubuskim są dwie stolice. To Gorzów Wielkopolski i Zielona Góra. Od lat też wiadomo, że mieszkańcy obu tych miast nie za bardzo za sobą przepadają. Skąd to się wzięło? Powody takiego zachowania mieszkańców obu miast są co najmniej dwa. Pierwszy to przede wszystkim to, że Zielona Góra była pierwszą stolicą województwa lubuskiego i przez to mieszkańcy tego miasta umniejszali gorzowianom na każdej płaszczyźnie. Z tego, co mówią mieszkańcy Gorzowa, to właśnie ich miasto miało być pierwszą stolicą województwa, ale ostatecznie wybrano Zieloną Górę i od tamtego momentu już iskrzyło. Drugim powodem, bardziej absurdalnym w teorii jest… żużel! Jak wiemy, kibice Falubazu i Stali od lat się po prostu nienawidzą. Pojedynki pomiędzy dwoma zespołami od zawsze elektryzowały całą żużlową Polskę, bo w tych meczach działo się źle zarówno na torze, jak i na trybunach. Podobnych par złączonych w bolesnym, acz nierozerwalnym klinczu jest więcej. Weźmy Kielce z Radomiem, Olsztyn z Elblągiem, Białystok z Łomżą, Bydgoszcz z Toruniem, Słupsk z Koszalinem, Poznań z Warszawą, Polskę zachodnia z Polską wschodnią…Wszyscy uczestnicy tej nie tylko lokalnej polsko-polskiej wojenki mają dobre wytłumaczenie na wzajemną niechęć. Skończyło się – jesteśmy po wyborach – minęło już parę dni po tym wszystkim. Jest już bardziej spokojnie – ale wzajemny hejt i nienawiść jest nadal. – nadal jest. To widać, słychać i czuć – szczególnie w TVPinfo . Oby nie nastąpił Western, gdzie Olda Surehada będzie grał Michał, a Apanaczi – Danka….. Wszystko możliwe. A gdzie Mateusz – Nasz Winnetou ?. Trochę się schował za squaw….. Za dużo złota w kanonie Breslau. Ona niesie… Pomaga jak może – konie już padły. Mój czas zawodowy już się kończy, chciałbym jeszcze trochę pożyć na starość. Co prawda mój człowieczy zegar często jest u jubilera, ale po naprawieniu jest jak majowe słońce. Tak sobie czasami głośno myślę, patrząc na przeszłość , że najlepsza rada, jaką otrzymałem, to ta dana mi przez życie, a nie przez inne osoby. Dlatego właśnie brzmi ona: słuchaj siebie, a nie innych. Trzymajmy się tego, co sam czy sama – masz i znasz. Nie myśl o tym, czego ci brakuje, co mają inni, skupiaj się na tym, co zostało dane Tobie. Posłuchaj swojego wewnętrznego głosu i własnej wizji tego, jak powinno wyglądać Twoje życie. Ale proszę – nie rozbijaj kamiennych tablic….. Dlaczego tak się nie lubimy ? – gardzimy sobą, tak bardzo o sobie źle mówimy. To była najohydniejsza kampania wyborcza jaką znam – jakie steki obelg na mnie i na moich bliskich – moich przyjaciół, kolegów , członków rodziny , sąsiadów …. Na Twoje czy moje poglądy i wybór – nie kochamy się – to mało powiedziane – nie szanujemy siebie – nienawidzimy się. Trudno dziś siąść do stołu rodzinnego, zjeść obiad razem – odmówić wspólną modlitwę . Wszyscy przeciw wszystkim i milczenie nie jest Złotem – to Tombak – nie Aurum , które jest szlachetne i czyste …. Jak kamienne tablice… Dlaczego Polacy się nienawidzą? Czy Polacy rzeczywiście nienawidzą innych Polaków? Można powiedzieć, że to nasza cecha narodowa? Wydaje mi się , a dziś po 15 października 2023 roku mogę powiedzieć jedno – podział polityczny, spór o kształt Polski, jej rozwój i politykę skanalizował się w prostym podziale – My i Oni. Mohery z lemingami, platfusy z pisiorami, narodowcy z tęczowymi, czarne parasolki z klerem, konfederacja z uchodźcami, unią, kobietami i ponad wszystkim…. Warszawa ( Warsziawiaki) czy pół Polski z Lubelskim , Podkarpackim, Świętokrzyskim – może Europą, czy Światem – Precz z Weberem , Putinem , Baidenem, Unią, Żydami i przede wszystkim „ryżym” – mamy różne poglądy. To tak jak pytanie ? – Pomagać ludziom czy topić ich w morzach, rzekach

ROZBITE KAMIENNE TABLICE Read More »

Nauczyciel, o którym nigdy nie zapomnę….

Autor artykułów na www.idealzegrzytem.pl dr Robert Wójcik wspomina swojego nauczyciela ze szkoły średniej , bo jak twierdzi: dużo mu zawdzięcza i bez Jego wiedzy nie byłoby artykułów o KODZIE TRZECH PUNKTÓW :https://idealzezgrzytem.pl/2023/08/03/mierzecin-kod-trzech-punktow/ , https://idealzezgrzytem.pl/2023/08/14/mierzecin-i-dalszy-ciag-kodu-trzech-punktow/, https://idealzezgrzytem.pl/2023/09/02/mierzecin-kod-trzech-punktow-zakonczenie/. 14 października obchodzimy – jak co roku – hucznie – DZIEŃ EDUKACJI NARODOWEJ. Wspominajmy swoich belfrów. Marzanna Leszczyńska Każdy ma w sobie głęboką tęsknotę, tęsknimy za tym czy tamtym, tą czy tamtą osobą. 14 października obchodzimy Dzień Edukacji Narodowej – Dzień Nauczyciela. Nieważne ile lat upłynęło od skończenia szkoły, to wspomnienia z tamtych czasów każdy z nas zapewne przechowuje w pamięci. W życiu szkolnym poza koleżankami i kolegami oraz rozmaitymi wydarzeniami, ważną rolę odgrywali moi nauczyciele. Mogę z ręką na sercu powiedzieć, że te moje „głębokie tęsknoty” , które zawsze były i ciągle są żywe odnoszą się do jednego z nich. Odegrał ważną rolę w moim życiu. Nie przesadzę, ale do dziś jest takim moim aniołem stróżem. Trudno jest jednoznacznie określić, jaką część aktualnych zasobów zawdzięcza człowiek swojej szkole i uczących w niej nauczycieli. Jednego jestem pewien – bez Pana Bolesława nie byłbym tym, kim dzisiaj jestem. Mówię o Panu inż. Bolesławie Indyku – nauczycielu zawodowych przedmiotów – geodezji , fototopografii i kartografii w Technikum Geodezyjno-Drogowym w Poznaniu w latach 1975 – 1979. Ktoś sobie pomyśli, że pytanie o nauczyciela ważnego dla mnie, powinno mnie przenieść w okres dzieciństwa, ale niestety wspomnienia ze szkoły podstawowej toną w mroku niepamięci. A może po prostu nikogo takiego nie spotkałem, lub nie chcę wspominać. Prawdę mówiąc z tego okresu pamiętam nauczycieli, którzy chwytali ucznia za ucho i okładali zapalczywie linijką po łapach. Nie wszyscy – ale tak było i nie raz tego sam doświadczyłem. Święty nie byłem…., w dzienniczku z naganami miałem wiele uwag. To były czasy bez praw ucznia. Moja „podstawówka” przełomu lat 60/70 nie stanowi atrakcyjnego przykładu do naśladowania. Po jej ukończeniu do wyboru pozostawało mi pójście do liceum lub technikum. Wybrałem to drugie. Banalne dlaczego – po prostu miałem do szkoły przysłowiowy „rzut kamieniem” – pięć minut drogi. W tym wszystkim już była jakaś metafizyka. Prawdę mówiąc nie miałem jakiś ciągot technicznych , ani wrodzonych predyspozycji do stania się geodetą ale, każdy ma swojego „anioła stróża” . Ja ze względu na dzień urodzenia ( 11 luty – środa) mam anioła Damabiaha – anioła…. źródła mądrości – i jestem pewien , że tą mądrość odnalazłem w technikum, do którego chodziłem – dzięki mojemu nauczycielowi – profesorowi ( bo tak się mówiło wtedy do naszych nauczycieli) – Panu Bolesławowi Indykowi. Technikum do którego chodziłem i zdawałem maturę – to szkoła z wielkimi tradycjami. Historia Zespołu Szkół Geodezyjno-Drogowych sięga końca XIX wieku, kiedy to powstała Szkoła Budowlana z wydziałem drogowym. W 1918 r. otrzymała ona nazwę Państwowej Szkoły Budownictwa. 1.IX. 1953 r. dyrektorem Technikum Drogowego został mgr Edmund Duczmal. Z jego inicjatywy 1.09.1956r. powstał Społeczny Komitet Budowy Szkoły, któremu przewodniczył inż. Aleksander Ponicki. Uzyskano lokalizację całego zespołu budynków szkolnych na nieruchomości przy ul. Szamotulskiej 33, o powierzchni 2,5 ha. W styczniu 1960 r. zakończono budowę szkoły. 1 czerwca 1960 r. powołano Technikum Geodezyjno- Drogowe, które powstało z połączenia Technikum: Drogowego i Geodezyjnego. Kierownictwo nowej Szkoły objął dotychczasowy dyrektor Technikum Drogowego mgr Edmund Duczmal. Duże zapotrzebowanie na kadrę geodezyjną spowodowało, że w 1961 zaczęto zabiegać o szybkie wybudowanie dalszych obiektów, które miały wchodzić w skład całego kompleksu szkolnego. W grudniu 1963 r. został oddany budynek mieszczący salę gimnastyczną, we wrześniu 1966 r. następny fragment, w którym znalazły się: sala geodezyjna, pracownie specjalistyczne, warsztaty, świetlica i stołówka. W styczniu 1966 roku przekazano szkole nowo wybudowany budynek internatu położony w sąsiedztwie obiektów szkolnych. We wrześniu 1968 r. dyrektorem szkoły został mgr Henryk Nawrocik. Wicedyrektorami zostali: mgr Romuald Kłosowski, inż. Teresa Cieślarska i mgr Henryk Jeran. W 1969 roku wszystkie szkoły objęto jednym kierownictwem dyrekcji Technikum Geodezyjno – Drogowego i otrzymały nazwę Zespołu Szkół Zawodowych Nr 5. Chyba w 1972 roku szkoła otrzymała nazwę … dziwnego patrona. Należy wspomnieć, że były to czasy głębokiej komuny. Patronem szkoły został … Cho Chi Minh – wietnamski polityk komunistyczny – paranoja. Tak, to były dziwne czasy – i co miał wspólnego ten człowiek z geodezją czy drogownictwem – wiedzą chyba tylko „ówczesne” władze. Ale chwała Bogu, to już historia. Mój profesor zawsze kiwał ręką , mówiąc do mnie – to tylko głupia polityka…. Wróćmy do moich czasów w technikum. Były to lata 1975 – 1979. Chodziłem do klasy V G. Dyrektora szkoły, Pana Henryka Nawrocika – pamiętam osobiście. Wszyscy się go bali, a przede wszystkim porannego przyjścia do szkoły. Chłopcy, byli wtedy praktycznie codziennie kontrolowani – jeśli chodzi o długość włosów. Musiały być zadbane (staranie uczesane) i oczywiście nie za długie ( powiedziałbym – bardzo długie) . W tym wszystkim było dużo ubawu dla nas, a w całej klasie unosił się zapach brylantyny… Pierwsza klasa w technikum – nie była ciekawa. Dominowały przedmioty podstawowe : matematyka , fizyka, polski, chemia, historia… Jeszcze nie wprowadzano nas w przedmioty zawodowe – poza rysunkiem technicznym. I co dziwne – tam już odnalazłem siebie – polubiłem to, a rysowanie redisówką tuszem na białym brystolu ( bloku technicznym) sprawiało mi dużo radości. Powiem tak – dzięki temu – do dziś mam wyrobiony charakter pisma. Niejednokrotnie styl mojego pisma – pomógł mi w przyszłej karierze zawodowej – nie mówiąc o tym – jak wiele miałem próśb od swoich kolegów, abym to ja napisał jakąś dedykację, zaproszenie w książce czy pamiętniku, nie wspomnę o listach do „pierwszych miłości” . Bardzo lubiłem też matematykę – praktycznie od dzieciństwa – ale właśnie w technikum trafiłem na wybitnego nauczyciela – Pana profesora Zbysława Kostkę. Był on postrachem w mojej klasie i nie tylko w mojej. Osoba bardzo zamknięta, szorstka niezwykle wymagająca i cicha, jednocześnie spokojna. Na 41 uczniów – ze spokojem potrafił wpisać 38 … tzw. Dwój ( 2). Był dla mnie obojętny jako człowiek, nie okazywał żadnych uczuć -ale w przekazywanej wiedzy, która do mnie docierała, był doskonały. Ja go rozumiałem co chciał nam przekazać – przede wszystkim podstawy matematyki. Wielu moich kolegów i koleżanek miało z tym problemy. Bali się go ja

Nauczyciel, o którym nigdy nie zapomnę…. Read More »

Coś w rodzaju dzieci z Bulerbyn.

O wczesnym dzieciństwie przypadającym na lata 70-te na wsi i świecie zabaw dziewczynek. Z okazji jutrzejszego Dnia Dziecka. Wspomnienia Wiktorii Banach „ Dzieci nie powinny być czyste, dzieci powinny być szczęśliwe„ ciocia Ania Wtedy były „bandy”. Naszą ścisłą bandę tworzyły: Grażyna, jej starsza siostra Gosia, Bogda, Beata, ja i Jola, która często przyjeżdżała do swojej babci Zosi ( jedynaczka i dwa lata ode mnie młodsza). Od Joli zacznę mimo tego, że jej obecność była sporadyczna, wszak bywała gościnnie, ale często i właśnie na jej przykładzie widać było na czym ten świat dziewczynek się opierał. Jola odcisnęła swoje piętno w mojej pamięci, choć miałam wtedy 5 lat. Zapamiętałam jej strój krakowski. Był przepiękny: kolorowy, błyszczący, wyszywany cekinami, z wiankiem kwiatków, wstążkami. Ona w tym stroju tak ubrana przyjechała warszawą (luksusowym wtedy samochodem) z Zakopanego do swojej babci, która sąsiadowała z nami. Jej babcia Zosia pochodziła z Nowego Targu, mówiła gwarą, była analfabetką i przepięknie śpiewała. Moi rodzice ze mną zostaliśmy zaproszeni do sąsiadów. Dla mnie ten strój Joli to było cudo i największy obiekt pożądania. Ponoć cały wieczór wisiałam u spódnicy mamy i powtarzałam: „Mamo – kup mi”. Starsze towarzystwo zaczęło mnie podpuszczać, ponieważ moja mama spodziewała się dziecka, a ja już byłam do tego przygotowana – ktoś wymyślił i zaproponował mi, że dostanę ten strój jak zamienię go na dzidziusia. A ja się na ten interes bardzo ochoczo zgodziłam. W ten sposób problem stroju krakowskiego na, który się tak napaliłam został załatwiony aż do porodu. Na szczęście zdanie zmieniłam bez nacisku, gdy mały Jacuś pojawił się w domu. Dziewczęce fatałaszki nie miały dla nas wtedy w tym wieku dużego znaczenia tak jak to jest u dojrzałych pań. Nie byłyśmy skoncentrowane na tym co nosimy ale raczej aby nie zrobić w tym dziury. A mnie się to niestety zdarzało dosyć często i były z tego powodu w domu ostre reprymendy ze strony mamy. Bałam się tego i niejedną dziurę próbowałam ukryć albo…zaszyć. Sprawa się wtedy tylko jeszcze bardziej pogarszała no bo trzeba gdzieś wyjść, ja ubieram spodnie a mama widzi jak te spodnie wyglądają i co tu teraz na ostatnią chwilę wymyśleć? Dla mnie w tym czasie najważniejsze było ubranie aby mnie nie…gryzło. A gryzące potrafiły być rajtuzy i koszule. Brrr.. za nic tego nie dałam sobie założyć. Ulubioną zabawą dziewczynek było szycie ciuchów dla lalek i robienie dla nich domków. Muszę powiedzieć, że starsze koleżanki wykazywały się w tej zabawie dużą opiekuńczością nad młodszymi. Pokazywały jak to się robi, a nawet oddawały to co same uszyły dla swoich lalek jak widziały, że się porównujemy a nawet płaczemy, że mimo starań efekt nie jest dobry. W ogóle muszę przyznać, że ta opiekuńczość i odpowiedzialność towarzyszyła nam nieodłącznie. Nasze spotkania na podwórku były upragnione bo miałyśmy swoje obowiązki i dopiero po ich wykonaniu można było się bawić. Grażyna i jej siostra Gosia miały małego braciszka „Jania” i bardzo często chodziłyśmy z tym „Janiem” w wózku spacerowym po wsi, no bo ktoś musiał go przypilnować jak mama szła pracować na polu. Ile razy myśmy go wywaliły z tego wózka, a jak on płakał… Moja mama zwolniła mnie szybko z obowiązku opieki nad Jacusiem. Raz tak mi wypadł z wózka, że myślałam , że się zabił choć płakał bardzo długo i głośno. Ja jeszcze bardziej płakałam. Pamiętam tą rozpacz, choć miałam wtedy 7 lat. Ja raczej musiałam dbać o prządek we własnym pokoju, czasem poodkurzać dywan i chodziłam po mleko z kanką do gospodarza, który miał krowy. Ta wyprawa po mleko była dla mnie ciężka, bo to było daleko a wracałam do domu pooblewana tym mlekiem i poobijana od tej kanki. Pielenia w ogródku też nie cierpiałam. Grażyna z Gosią miały na głowie w każdą sobotę posprzątać cały dom. Tak samo Bagda. Często im w tym sprzątaniu pomagałam bo chciałam się z nimi bawić i po prostu wyjść z domu na podwórko. Latem chodziłyśmy na poziomki, które rosły w wąwozie pod lasem. To była cała wyprawa, bo daleko od domu. Zrywałyśmy długie trawy i te poziomki trzeba było nanizać na te słomki. Z takimi paroma słomkami wracało się do domu, aby potem utrzeć je z cukrem i ze śmietaną. Pachniały przy tym cudnie. Raz Beata bardzo mi pozazdrościła tych słomek jak wracałyśmy z poziomkowej wyprawy, stanęła na drodze, wyrwała z ręki i uciekła. Bardzo płakałam wtedy, a reszta koleżanek była zbulwersowana tą bardzo niegrzeczną postawą „Beci”. Podzieliły się ze mną swoimi zbiorami. Takie przypadki zawsze były przedyskutowywane i nie przechodziły bez echa. Często wtedy powtarzałyśmy porzekadła: „Nie czyń drugiemu co tobie nie miłe” albo ” Nie śmiej się dziadku z czyjegoś wypadku, bo dzisiaj mój a jutro twój”. I myśmy o dziwo zawsze znajdywały potwierdzenie tych porzekadeł, bo albo zaraz potem tego niesprawiedliwego użądliła osa, albo dostał złą ocenę w szkole albo mu się coś nie udało. Była w tym wszystkim jakaś wrażliwość metafizyczna i myśmy ją mieli jako dzieci. Chodziłyśmy też na konwalie do lasu, na maliny, albo na dzikie czereśnie w alejach. Wieś była otoczona lasami dookoła. Wiedziałyśmy gdzie co rośnie. Wiosną uwielbiałyśmy chodzić poza wieś, na łąki, szukać pierwszych kwiatów: kaczeńców, chabrów, maków, stokrotek, niezapominajek, bazi. Z mniszka lekarskiego plotłyśmy wianki, do domu zawsze przynosiło się kwiatki dla mamy. Uwielbiałyśmy się spotykać w ogrodach a właściwie sadach – tam robiłyśmy namioty czyli wbijało się kije w ziemię i z koca robiłyśmy namioty. Dziewczynki zawsze robiły sobie domki. Tam grałyśmy w PIOTRUSIA czyli w karty, opowiadałyśmy sobie różne straszne historie, filmy, które nie wszyscy przecież widzieli, a zwłaszcza te amerykańskie. To były niesamowite ćwiczenia edukacyjne w opowiadaniu. Starałyśmy się aby reszta słuchała z zaciekawieniem, uczyłyśmy się budować napięcie, opisywałyśmy akcje, stroje, a przede wszystkim musiałyśmy jakoś zrozumieć film. Szkoła tak nie nauczyła jak te wspólne opowieści, w szkole potem było po prostu łatwiej na lekcjach. Czasami dołączała do nas Dorota albo Basia. One były dużo starsze, dużo się uczyły i na zabawę nie miały czasu. Bardzo piękne dziewczyny i niezwykle utalentowane plastycznie. Wtedy często bawiłyśmy się w gwiazdy estrady. Brało się kawałek kija i to był mikrofon do którego się śpiewało

Coś w rodzaju dzieci z Bulerbyn. Read More »

Szczęśliwe dzieciństwo zapisane w liście…..

O wczesnym dzieciństwie lat 60 -tych i zabawach tego czasu czyli jak bawili się wtedy chłopcy w mieście. Artykuł z okazji Dnia Dziecka. Do napisania tego artykułu, skłoniła mnie kartka , a w zasadzie list mojego starszego brata Krzysztofa, który znalazłem w swoim rodzinnym domu. Szukając starych zdjęć – wpadła mi zupełnie przypadkowo w ręce – Ba ! – chciałem ją nawet wyrzucić – jako jakiś śmieć . Coś mnie tknęło – i powoli zacząłem ją rozwijać , skrzętnie pozaginaną w prostokąty – już praktycznie podzieloną na wiele kawałków czasu….. Jest w opłakanym stanie i zniszczona – w zasadzie to mało czytelne strzępy kratkowanej kartki – ale dla mnie skarb. Tekst czy rysunki zapisane ołówkiem jest słabo czytelny. Widocznie mój brat zawsze ją nosił w kieszeni w czasie zabaw podwórkowych. Jest – jakby to powiedzieć …. wtedy, w naszym slangu wymowy „wymiętolona podwórkowo” Opisał w nim skrótowo różne gry i zabawy naszego dzieciństwa …. Szczęśliwego dzieciństwa. Krzysia już nie ma na tym świecie. Ale jest taka kartka – może list – i jest chyba to Coś w jego treści, czy przesłaniu czasu …. czego już nie doświadczy obecne pokolenie dzieci…. Było to tak – „Bobuś… idziesz na dwór ?!!! … krzyczał przez otwarte okno mojego pokoju mój kolego Piciu. Ja już byłem w pełnej gotowości „podwórkowej” … całus ranny od mamy i po chwili byliśmy całą „eką” (grupą osób) czy „maną” ( inne słowo – grupa dzieciaków – bardzo powszechne w moich czasach dzieciństwa do wyboru drużyny do gry….) na dworze – Piciu, Buki, Krzysiu, Olas , Józef, Krzychu dwa, Wojtas, Romek, Maciej, Szymek, Paweł, Miras, ….. no i ja – najmłodszy. Wiedzieliśmy tylko jedno ….by wrócić z niego na obiad, a potem znów wybiec na resztę dnia… aż do późnego wieczora. Te nasze wieczorne prośby i krzyki „Ma-mo !!!! jeszcze trochę” – słyszalne w promieniu kilkuset metrów – jak nasze mamy nawoływały nas z balkonów czy otwartych okien do ostatecznego pójścia do domu i mycia po naszych harcach podwórkowych i zasłużonego ( według nas …. po podwórkowego) odpoczynku, ze snami o jutrzejszym dniu….. Dzisiaj dzieciaki nie chodzą „na dwór” czy „na pole”. Dziś nie widzę dzieci na podwórkach – absolutnie nie widzę. Nie wiem – może chodzą na spacery, na plac zabaw…. Ale jak już widzę dzieci – wiem jedno – ich podstawową zabawką jest telefon komórkowy – ich wpatrzony wzrok w ekran – to element widoczny w dłoniach każdego dziecka….. Dzieciństwo to „Świat widziany oczyma Dziecka” , świat jego przeżyć, doświadczeń, relacji z innymi osobami (zazwyczaj z ich rówieśnikami, bratem, siostrą, kolegami, koleżankami, ale nie tylko) i skutki tych relacji, to środowisko życia, to więzy rodzinne, przyjaźń grup rówieśniczych, szkoła ( dawniej po naszemu – „lapa” albo „buda”). Dzieciństwo moich kolegów i moje było szczęśliwe – jako dzieci nie byliśmy na pewno czyści, nasze ulubione spodnie (łatane wieczorami przez nasze mamy już po kilka razy) były po podwórkowych zabawach brudne, w skarpetkach pełno ziemi, umorusane twarze – często z siniakami – ale na nich zawsze był uśmiech, radość i chęć wyjścia „na dwór” następnego dnia. Naszą „komórką” był drewniany, z pietyzmem strugany miecz czy szpada, piłka palantowa, kapsel, kulki od łożyska, kamienie, piasek, zrobiona z czarnych majtek czy koszulki – maska „Zorro”, woda w kałuży, proca, kusza czy łuk zrobiony naszymi rękoma, karabin ( koniecznie maszynowy – „Sten”) zrobiony z kawałków drewna przybitych do siebie gwoździami – to były nasze talizmany… Mieliśmy też chyba ogromną wyobraźnię. Tak, w moich czasach dziecięcych były już telewizory – moja rodzina posiadała pierwszy w naszej klatce (po pewnym czasie już mieli pozostali moi koledzy). Pamiętam był to telewizor, który się nazywał „Belweder”. Mieliśmy tez radio „Światowid”. Przypominam sobie, jak był jakiś mecz, wszyscy panowie ( nasi ojcowie) schodzili się do naszego domu i oglądali ten mecz. Moja „eka” natomiast schodziła się aby oglądnąć kultowe bajki, wieczorynki, dobranocki, czy programy dla dzieci. Może przypomnę niektóre tytuły – teatrzyk kukiełkowy – „Koszyk Pani Maglarkowej” z niezpomnianym Pryszczykiem, Nijakim i Giniolem, „ Miś z okienka” , „ Gąska Balbinka i Ptyś”, „Jacek i Agatka”, „ Piaskowy Dziadek”, „Staflik i Spagetka”, „Bolek i Lolek”, „Reksio”, „Miś Uszatek”, „Zaczarowany ołówek” , „Żwirek i Muchomorek”, „Krecik”, „ Koziołek Matołek” , „Rumcajs”, „Pomysłowy Dobromir”, „ Plastusiowy Pamiętnik” . Kultowe nasze programy dla dzieci to była „ Niewidzialna ręka”, „Latający Holender”, „ Zwierzyniec”, „Teleranek”, „Ekran z bratkiem”, „Z kamerą wśród zwierząt” i oczywiście „ Zrób to sam” z niezapomnianym Adamem Słodowym. Oczywiście też były seriale telewizyjne dla dzieci – „Wakacje z duchami”, „Paragon Gola”, „Pan Samochodzik i Templariusze” i słynny „Zorro”, czy „Przygody Robin Hooda” , „…..Wilhelma Tella, „… Robinsona Crusoe”. Każdy z nas chciał być tym tytułowym bohaterem tych seriali . Rekordy naszej oglądalności przebijał serial „ Czterej pancerni i pies” – wtedy podwórko zamierało …. Oczywiście były już kina – naszym ulubionym było kino „ Grunwald” (bardzo blisko naszego domu – bloku ,w którym mieszkaliśmy) , gdzie zawsze w każdą niedzielę o godzinie 11.00 były seanse filmowe z bajkami czy filmami przygodowymi. To był czas emisji przygód Winnetou i jego przyjaciół Old Surehanda czy Old Shatterhanda . Były to filmy z narracją niemiecką ( wtedy jeszcze nie było dubbingu) i bardzo nas śmieszyło w kinie jak Winnetou wykrzykiwał do tzw. „czarnych charakterów” – „Hände hoch” ( ręce do góry !!!) lub mówił do złapanych złoczyńców „ schnelle, schnelle” ( szybko, szybko !!!!) …. Dziwnie to brzmiało w ustach wodza Apaczów Mescalero ubranego w niezwykle barwny strój indiański z charakterystycznym pióropuszem. Pamiętam, jak całe kino się śmiało ( mało powiedziane…. ryczało ze śmiechu) z tych okrzyków w języku niemieckim – przypominające okrutne czasy drugiej wojny światowej…. Coś komuś nie wyszło. Ale to były czasy PRLu i NRD. Nasze ulubione wtedy gry czy zabawy. Było ich dużo. Gra w „Sztekla” lub „Kije”, w „Cipa” lub „Noża” ( wtedy był potrzebny scyzoryk..), „Palanta”, „Kraje” ( też był potrzebny nóż…) , „Chowanego”, we „Węgiere” ( piłka palantowa, którą rzucały i broniły dwie „many” do środka trzepaków po obu stronach naszego podwórka), w „Sera” ( ułożonego z kamieni), w „Monetę” lub „Bejmy”

Szczęśliwe dzieciństwo zapisane w liście….. Read More »

Scroll to Top