WSPOMNIENIA DZIECKA Z GORZOWA WIELKOPOLSKIEGO LAT 90-tych

Rok temu na www.idealzezgrzytem.pl pojawiły się dwa artykuły, które ukazały się w związku z radosnym świętem jakim jest Dzień Dziecka, którego datę pamiętają chyba wszyscy. Były to wspomnienia o tym, jak bawiły się dziewczynki w latach 70-tych, a drugi o tym jak bawili się chłopcy w latach 60-tych. Cieszy fakt, że wtedy przyszło wiele ciepłych słów pod adresem tych artykułów: https://idealzezgrzytem.pl/2023/05/31/cos-w-rodzaju-dzieci-z-bulerbyn/ https://idealzezgrzytem.pl/2023/05/29/szczesliwe-dziecinstwo-zapisane-w-liscie/

Bardzo, ale to bardzo ucieszył jeszcze inny fakt, że znalazł się ktoś kto powiedział, ze warto ” pociągnąć” ten temat dalej i opisał swoje dzieciństwo, które przypadło na tata 90-te, a przeżycia związane są z miastem Gorzowem Wielkopolskim ( tamte opowieści nie są związane z naszym miastem). Autor zainspirował się poprzednimi artykułami i chce pozostać anonimowy. Zapraszam do lekturyMarzanna Leszczyńska

AUTOR: Anonimowy

Wspomnienia dziecka z Gorzowa Wielkopolskiego lat 90 – tych

Urodziłem się w 1993 w postkomunistycznym Gorzowie Wielkopolskim na tzw. „Gierkowym osiedlu” na obrzeżach miasta. „Gierkówką”, „klockiem” nazywano sześcienne domy wybudowane w latach 70 – tych z płaskim dachem, które nijak miały się do wizerunków domów jednorodzinnych, jakie znaliśmy z przedszkola. Osiedle położone było pod wysoką skarpą i odznaczało się od innych w tamtym czasie mieszanką miejskości z wiejskością. Na jej szczycie rysowały się szare bloki, natomiast tuż pod nią był spory owocowy sad, oraz pasły się kozy. Od najmłodszych lat chodziłem do właścicieli sadu i kóz z kanką po kozie mleko, zupełnie jak czyniono to 20 lat wcześniej co znałem z opowieści moich babć.

Początkowo na ulicy była nas piątka chłopaków: Daniel, Nikodem, ja, Kajtek oraz najmłodszy z nas Darek. Daniel był najsilniejszym i najbardziej cwaniakowatym z nas, Nikodem był absolutnym maniakiem militariów i wszystkiego co z nimi związane, przy okazji był moim najlepszym kolegą. Nikodem mieszkał z rodzicami i dziadkami, z którymi był bardzo związany, wiecznie chodził po ulicy obwieszony jakimś zabawkowym karabinem albo mieczem drewnianym, z hełmem na głowie, śpiewał żołnierskie piosenki, których znał mnóstwo – był grubszy i bardzo był przejęty tymi wojskowymi sprawami – myślałem, że zostanie żołnierzem. Kajtek był płaczliwym maminsynkiem , ale zyskiwał w zabawach we dwoje, w grupie już nie było tak różowo. Darek był śmieszkiem z głową pełną zwariowanych pomysłów. Każdy z nas był kompletnie inny, zdarzały się między nami kłótnie (szczególnie między całą grupą a Kajtkiem, lub między mną a Danielem), dokuczaliśmy sobie , ale koniec końców każdy wiedział, że znamy się od zawsze, mieszkamy obok siebie, i…jesteśmy na siebie skazani, a im więcej nas do zabawy, tym lepiej! Większość była jedynakami, którzy wiecznie wypatrywali innych do towarzystwa. Często do zabawy dołączały się do nas młodsze dziewczyny z osiedla: siostra Daniela – Dominika, Agnieszka, a w późniejszym etapie najmłodsza mieszkanka ulicy – Martyna. W wakacje, nasze szeregi zasilały również wnuki właścicieli sadu Stach i jego siostra Asia, oraz Mela – wnuczka „pani z ostatniego domku”- starsza przyjaciółka Nikodema. Mela była chłopczycą i miała takiego samego fioła na punkcie militariów co Nikodem.

Choć byliśmy już pokoleniem znającym dobrze rozrywki wirtualne, nikt nie stawiał ich wyżej od wspólnego spędzania czasu na dworze. Były takie chwile, gdy na ulicy nie było nikogo – czas gdy w telewizji leciał japoński serial animowany Dragon Ball na kultowym kanale RTL7, oraz czas gdy nadawano „Gęsia Skórkę” czyli taki serial w konwencji horroru dla młodszych. Poniżej opowiem o pamiętliwych chwilach naszej wspólnej młodości.

„Nasz lasek”

Naprzeciwko mojego rodzinnego domu, była wielka, zarośnięta posesja państwa Szaraków. Spory pas zieleni, który rozciągał się od ulicy po ogrodzenie, wypełniony był wysokimi krzakami, topolami oraz klonami. To miejsce stanowiło centrum rozrywki naszego osiedla – nazywaliśmy je potocznie „Naszym Laskiem„. Lasek dzieliliśmy na dwie części – Amerykę oraz Rumunię. Nazwę „Rumunia” wymyśliłem ja, ponieważ był to najciaśniejszy i najtrudniej dostępny obszar lasku i skojarzył mi się z jakimś małym krajem. W opozycji do mojej „Rumuni” powstała „Ameryka” – ochrzczona tak przez Nikodema, jako obszar większy i bardziej przestrzenny.

W tym małpim gaju mieliśmy wszystko, czego dziecko lat 90 – tych potrzebowało do szczęścia. Legowiska, szałasy, zagajniki, punkty obserwacyjne, schronienie przed rodzicami gdy wołali nas do lekcji, huśtawki z drzew oraz liany na, których można było poszybować odbijając się nogami od ogrodzenia Szaraków nad krzakami w stronę wyjścia. Wszystko fajnie ale…czyj właściwie ten lasek był? Kto miał prawo pierwszeństwa do przesiadywania w nim? Powstały dylematy, odpowiedzi nie było. Tak narodziły się wojny na jabłka.

„Jabłkowe wojny” były naszą metodą rozstrzygania wszelkich sporów. Pierwsza dotyczyła „Prawa do Lasku”, więc toczyła się pomiędzy płotem mojego domostwa, a laskiem. W mojej grupie byli młodsi, tj. Kajtek i Darek, a grupę przeciwników stanowili Mela, Nikodem i Daniel. Nasza wygrana, nie byłaby możliwa, gdyby nie pomoc mojego przyjaciela z Gdańska. Drugi Daniel, jak go nazywano w czasach odwiedzin na naszym osiedlu, wpadł na pomysł by nacinać siekierą jabłka, by jeszcze szybciej przemoczyć przeciwnika. Potem w ruch szły brzoskwinie, gruszki oraz śliwki, następnie zgniłe owoce.

Jako wygrani, przegoniliśmy starszych z Rumuni, ale pozwoliliśmy im zostać w Ameryce. Wojny na owoce jednak tak wszystkim się spodobały, ze prowokowaliśmy je średnio co tydzień. Z czasem „Jabłkowa Wojna” stała się „Coroczną wojną jabłkową” tak ją skwitował któregoś razu Kajtek, próbując dostać się z Martyną bezpiecznie do domu, przedzierając się przez jabłkowe gradobicie z każdej strony. Ostatnia odbyła się prawdopodobnie w 2005 roku i zakończył ją tato Kajtka przeprowadzając szczegółowe śledztwo, następnie były Jego skargi u rodziców a potem to już szlabany, „dywaniki” i długie rozmowy wychowawcze.

„Dreszczyk emocji”

Pierwszą tragedią osiedlową, było wykoszenie części krzaków w lasku przez sąsiadkę oraz pana Szaraka, który z nim graniczył ogrodzeniem. Z czasem zaczęliśmy zakradać się do jego posesji, co zawsze kończyło się braniem nóg za pas. Na terenie pana Szaraka grasowały spuszczone psy oraz jenoty, które pozbawiły życia niejednego mojego kota. Gdy usłyszałeś psa, były dwie opcje: albo zaraz zostaniesz pogryziony albo zaraz spod ziemi wyrośnie pan Szarak, który nie lubił gdy kręciliśmy się po jego terenie. Wyrastał dosłownie spod ziemi gdy tylko kogoś zauważył na swoim terenie. Tak naprawdę, nikomu z nas nie udało się podejść pod jego dom, a droga od Naszego Lasku, prowadząca przez gęste zarośla pod jego dom miała z 200 metrów. Przez lata wyobrażaliśmy sobie jak musi wyglądać jego posesja, z której wyłaniały się dwie ogromne porośnięte szklarnie. Widząc niedokończone, zarośnięte betonowe schody i inne tego typu atrakcje i to tuż po przekroczeniu otwartej bramy jego posesji, nasza wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach. Przeganialiśmy się w strasznych opowieściach co tam może się znajdować, kto mógł tam zginąć co kończyło się koszmarami w nocy. Któregoś razu z Nikodemem, postanowiliśmy ze starych desek zbić krzyż odpowiednio tak by wyglądał na bardzo stary, oraz wbiliśmy go niedbale na wzniesieniu w laskowej „Rumunii”, rozpowiadając na osiedlu opowieść, jakoby ustawił go pan Szarak w miejscu gdzie kogoś pochował. Przestraszyć miał się w założeniu Kajtek, ale efekt był tak piorunujący w tej ponurej scenerii, że po paru dniach sami go rozmontowaliśmy bojąc się zemsty pana Szaraka, gdyby dowiedział się o wszystkim.

„Łatanie dróg oraz osiedlowe biznesy”

Drugą rozrywką było „łatanie dróg”. Nasza ulica przypominała ser szwajcarski, a miasto wyremontowało ją dopiero wiele lat później. Do tego czasu, łataliśmy ją za pomocą błota, które nazywaliśmy „cementem”. Gdy kończyły się jakieś remonty przy głównej ulicy, kradliśmy z niej słupki drogowe, które następnie układaliśmy w miejscach zalepionych dziur. Każde auto musiało się stosować do wytyczonej trasy, inaczej wlepialiśmy dorosłym mandaty.

Przeczesywanie okolicznych krzaków zawsze kończyło się jakimś ciekawym znaleziskiem. Któregoś razu Kajtek znalazł pusty kanister po oleju LOTOS….a wieczorem już ubijał interes na tankowaniu naszych rowerów. Wieczorem już każdy z nas reklamował na ulicy własne kanistry znalezione w garażach rodziców. Gdy Kajtek miał stację „ARAL”, Stach z Asią „Shell”, a Nikodem z z Danielem „BP” ja poszedłem o krok dalej. Ogłosiłem, że buduję prawdziwą stację paliwową. Z pozostawionych pustaków i cegieł po remoncie naszego „klocka”, zbudowałem zajazd dla rowerów i budkę, w której płaciło się za tankowanie poprzez stare, małe piwniczne okienko luzem oparte o pustaki. Pozostałe dzieciaki zwoziły mi ze swoich ogrodów stare cegły, kostkę „polbrukową” i inne materiały. Nigdy nie zapomnę miny taty Martyny, która w taczce większej niż ona sama, wywoziła z jego ogrodu czerwoną kostkę brukową na potrzeby nowopowstałej stacji paliwowej.

Czas jednak płynie i wszystko z czasem powszednieje. Gdy znudziło nam się lanie wody po łańcuchach naszych rowerów, stacja paliwowa na wjeździe do ogrodu moich rodziców została przerobiona na sklep ogólnospożywczy, w którym mieliśmy sprzedawać kompot z piwnicy rodziców, bańki mydlane własnej roboty, zimną herbatę w plastikowych butelkach z ręcznie robionymi etykietami. Dziś taki bałagan pod nowoczesnymi, zadbanymi domkami jednorodzinnymi nie mieści się w głowie, wtedy było to czymś zupełnie normalnym. Prawie każdy nasz rodzic latami remontował swój dom, zrzucając z niego komunistyczne pozostałości w postaci brzydkiej elewacji, braku ocieplenia, starych okien. Plac budowy był wszędzie dookoła nas, a dla nas to był najwspanialszy plac zabaw, który przerastał te dzisiejsze sterylne i gotowe. Tamte to my ulepszaliśmy i budowali, wyzwalała się nasza kreatywność i szczęście.

‘Jak Tytus, Romek i A’Tomek”

Zmierzch tych beztroskich czasów, datuje na rok 2005, gdy miałem 11 lat – wtedy to zbudowałem z Darkiem inspirując się komiksem Tytus Romek i A’Tomek pojazd typu „Wannolot”. Za wannę posłużyła plastikowa wanienka dziecięca po moim młodszym bracie. Do jej spodu przykręciliśmy kółka od szafy, i zjeżdżaliśmy z samej góry do głównej ulicy. Wanienka niestety wytrzymała parę dni tego szaleństwa, po czym ułamała się w miejscu kółek. Był to ostatni produkt „ Made in klockowo naszej ulicy” i wyraźny sygnał, że dzieciństwo już się kończy. Poważnym tąpnięciem jednak był rozwód rodziców Nikodema. Wszyscy bardzo to przeżyliśmy, widząc jak nasz podwórkowy kolega traci całą dziecięcą niewinność w jednej chwili. Nagle nie był już tym samym dzieckiem, co do tej pory. Odsunął się od zabawy z nami, tak naprawdę nagle dorósł – szybciej niż my wszyscy. Dla nas beztroska trwała jeszcze te 3 lata dłużej. Chociaż miałem 10 lat, gdy ostatni raz spędzałem z nim czas, tęskniłem za nim całymi latami, bo Nikodem musiał się wyprowadzić i to za granicę.

„O czym mówiło się na trzepaku”

Osiedlowego trzepaka u nas nie było. Każdy miał swój na ogrodzie i w zależności od dnia oblegaliśmy konkretny. Nikodem podczas sztuczek na swoim trzepaku, złamał sobie rękę, podobnie jak rok później Daniel. To był ten rodzaj płaczu, że wiedzieliśmy, że tym razem jednak trzeba iść po dorosłego, choćby Nikodem miał dostać długi szlaban na wychodzenie z domu. Tak, szlaban na wyjście z domu podobnie jak u starszych pokoleń był najgorszą karą jaką można było otrzymać.

Na trzepaku oczywiście podczas huśtania, śpiewało się piosenki, rozmawiało o dziewczynach które w sumie jednak są nawet fajne a ponadto całkiem ładne, opowiadało o dręczących nas problemach. Jeśli chodzi o muzykę, na naszym osiedlu zdecydowanie rządził Kazik Staszewski, zasłyszany w podobnym czasie przez Nikodema i mnie. „Malcziki”, „Jeśli Nie Chcesz”, „Mars Napada” czy ’12 Groszy” to był kanon naszych recytowanych do znudzenia tekstów, oraz pierwszy kontakt z wulgaryzmami i treścią zaangażowaną społecznie. Polski rap, tak popularny wśród młodych, zupełnie ominął nasze osiedle w tamtym czasie.

Zanim pojawił się Kazik, Nikodem puszczał nam z gramofonu swojego dziadka wojskowe przyśpiewki. W niedługim czasie ja i Kajtek również zostaliśmy zaznajomieni z winylami przez naszych ojców. I to był chyba największy kontrast do współczesnych realiów. Dzisiaj dzieci mają swoje piosenki, kanały na YouTube gdzie na bieżąco są raczone nowościami ze świata muzyki i nie interesują się tym, co było popularne choćby rok temu, albo czego słuchał ich brat, a co dopiero rodzic. My odkrywaliśmy z płyt winylowych muzykę naszych rodziców jak i dziadków. Najbardziej lubiłem dokonania elektroniczne Józefa Skrzeka, autorskie kompozycje duetu „Marek i Wacek” oraz składanki rockowe z lat 80 – tych. Kajtek z kolei na winylu miał Akademię Pana Kleksa, która była stałą ścieżką dźwiękową do zabaw w jego domu. To był wyjątek, bo gardziliśmy piosenkami dla dzieci jak i popowymi hitami z radia. Zbuntowany Kazik Staszewski i jego Kult był czymś zdecydowanie ciekawszym.

Polityka na naszym podwórku nie istniała. To były czasy, gdy polityka była po prostu czymś strasznie nudnym dla dzieci, a znajomość jej ograniczała się do wiadomości, że Aleksander Kwaśniewski jest prezydentem kraju. Dopiero parę lat później zaczęto wyśmiewać się z polityków w internecie, co trwa do dziś. Wtedy rządziło SLD, a mam wrażenie że przeciwnicy tej partii łatwiej to akceptowali, niż obecnie zwalczający się nawzajem sympatycy PO i PIS. Rozmowy najczęściej były burzą mózgów na temat, co możemy zbudować ze znalezionego złomu, starego odkurzacza czy kranu. Jednym z ostatnich projektów jakie chcieliśmy zrealizować, to kolejka na szynach zaczepiona o trakcję zrobionej ze sznurka na pranie w moim ogrodzie, którą miał napędzać silnik od otwierania szyb ze starego Mitsubishi Colt’a. Rozmawiało się też o grach video, które jeszcze wtedy występowały na dyskietkach, płytach CD/DVD ale też jeszcze na…kasetach magnetofonowych. Czas załadowania gry z takiej kasety na komputerze Kajtka zajmował czasem 10 minut i to już po tym gdy właściwie się przewinęło kasetę by mogła się ona mozolnie wgrywać na sprzęcie typu Schneider.

2004 – zmierzch

To był ostatni rok gdy jeszcze „wszystko było jak trzeba”. Nikodem był już po rozwodzie rodziców, nie spędzał z nami właściwie czasu, Damian wyprowadził się z rodziną na wieś, a Kajtek od kiedy Shneider’a zamienił na normalny PC, kompletnie zatonął w tych swoich grach. Na ulicy zostałem praktycznie sam z Darkiem plus młodsze dziewczyny. Wtedy w 2004 roku, mimo młodego wieku chyba pierwszy raz w życiu poczułem nostalgię za tym co było. Czułem przez skórę, że coś się zmienia, że nie będzie już nigdy tak jak było. I nie było.

2024 Powrót

Do opisywanego przeze mnie Naszego Lasku w późniejszym czasie zawitało kolejne pokolenie do, którego należeli moi młodsi bracia, a zeszłego lata zainteresowały się nim moje własne dzieci podczas pobytu u swoich dziadków. Życzę im, by historia zatoczyła koło i by mając 30 lat z taką samą radością wspominały dziecięcy czas spędzony na osiedlu pod skarpą na jednej z ulic Gorzowa Wielkopolskiego – z tym samym Naszym Laskiem i monumentalną skarpą, ale już bez sadu i kóz.

 Czytelniku!

Jeśli życzysz sobie nas wesprzeć w zamian za wytrwałe głoszenie prawdy, zachęcam na wejście na stronę https://patronite.pl/idealzezgrzytem.pl i założenie konta, aby nam pomóc działać aktywnie, rozwijać kanał, umożliwiać realizowanie nowych projektów jak np. tłumaczenie artykułów na obce języki.

1 thoughts on “WSPOMNIENIA DZIECKA Z GORZOWA WIELKOPOLSKIEGO LAT 90-tych”

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top