Coś w rodzaju dzieci z Bulerbyn.
O wczesnym dzieciństwie przypadającym na lata 70-te na wsi i świecie zabaw dziewczynek. Z okazji jutrzejszego Dnia Dziecka. Wspomnienia Wiktorii Banach „ Dzieci nie powinny być czyste, dzieci powinny być szczęśliwe„ ciocia Ania Wtedy były „bandy”. Naszą ścisłą bandę tworzyły: Grażyna, jej starsza siostra Gosia, Bogda, Beata, ja i Jola, która często przyjeżdżała do swojej babci Zosi ( jedynaczka i dwa lata ode mnie młodsza). Od Joli zacznę mimo tego, że jej obecność była sporadyczna, wszak bywała gościnnie, ale często i właśnie na jej przykładzie widać było na czym ten świat dziewczynek się opierał. Jola odcisnęła swoje piętno w mojej pamięci, choć miałam wtedy 5 lat. Zapamiętałam jej strój krakowski. Był przepiękny: kolorowy, błyszczący, wyszywany cekinami, z wiankiem kwiatków, wstążkami. Ona w tym stroju tak ubrana przyjechała warszawą (luksusowym wtedy samochodem) z Zakopanego do swojej babci, która sąsiadowała z nami. Jej babcia Zosia pochodziła z Nowego Targu, mówiła gwarą, była analfabetką i przepięknie śpiewała. Moi rodzice ze mną zostaliśmy zaproszeni do sąsiadów. Dla mnie ten strój Joli to było cudo i największy obiekt pożądania. Ponoć cały wieczór wisiałam u spódnicy mamy i powtarzałam: „Mamo – kup mi”. Starsze towarzystwo zaczęło mnie podpuszczać, ponieważ moja mama spodziewała się dziecka, a ja już byłam do tego przygotowana – ktoś wymyślił i zaproponował mi, że dostanę ten strój jak zamienię go na dzidziusia. A ja się na ten interes bardzo ochoczo zgodziłam. W ten sposób problem stroju krakowskiego na, który się tak napaliłam został załatwiony aż do porodu. Na szczęście zdanie zmieniłam bez nacisku, gdy mały Jacuś pojawił się w domu. Dziewczęce fatałaszki nie miały dla nas wtedy w tym wieku dużego znaczenia tak jak to jest u dojrzałych pań. Nie byłyśmy skoncentrowane na tym co nosimy ale raczej aby nie zrobić w tym dziury. A mnie się to niestety zdarzało dosyć często i były z tego powodu w domu ostre reprymendy ze strony mamy. Bałam się tego i niejedną dziurę próbowałam ukryć albo…zaszyć. Sprawa się wtedy tylko jeszcze bardziej pogarszała no bo trzeba gdzieś wyjść, ja ubieram spodnie a mama widzi jak te spodnie wyglądają i co tu teraz na ostatnią chwilę wymyśleć? Dla mnie w tym czasie najważniejsze było ubranie aby mnie nie…gryzło. A gryzące potrafiły być rajtuzy i koszule. Brrr.. za nic tego nie dałam sobie założyć. Ulubioną zabawą dziewczynek było szycie ciuchów dla lalek i robienie dla nich domków. Muszę powiedzieć, że starsze koleżanki wykazywały się w tej zabawie dużą opiekuńczością nad młodszymi. Pokazywały jak to się robi, a nawet oddawały to co same uszyły dla swoich lalek jak widziały, że się porównujemy a nawet płaczemy, że mimo starań efekt nie jest dobry. W ogóle muszę przyznać, że ta opiekuńczość i odpowiedzialność towarzyszyła nam nieodłącznie. Nasze spotkania na podwórku były upragnione bo miałyśmy swoje obowiązki i dopiero po ich wykonaniu można było się bawić. Grażyna i jej siostra Gosia miały małego braciszka „Jania” i bardzo często chodziłyśmy z tym „Janiem” w wózku spacerowym po wsi, no bo ktoś musiał go przypilnować jak mama szła pracować na polu. Ile razy myśmy go wywaliły z tego wózka, a jak on płakał… Moja mama zwolniła mnie szybko z obowiązku opieki nad Jacusiem. Raz tak mi wypadł z wózka, że myślałam , że się zabił choć płakał bardzo długo i głośno. Ja jeszcze bardziej płakałam. Pamiętam tą rozpacz, choć miałam wtedy 7 lat. Ja raczej musiałam dbać o prządek we własnym pokoju, czasem poodkurzać dywan i chodziłam po mleko z kanką do gospodarza, który miał krowy. Ta wyprawa po mleko była dla mnie ciężka, bo to było daleko a wracałam do domu pooblewana tym mlekiem i poobijana od tej kanki. Pielenia w ogródku też nie cierpiałam. Grażyna z Gosią miały na głowie w każdą sobotę posprzątać cały dom. Tak samo Bagda. Często im w tym sprzątaniu pomagałam bo chciałam się z nimi bawić i po prostu wyjść z domu na podwórko. Latem chodziłyśmy na poziomki, które rosły w wąwozie pod lasem. To była cała wyprawa, bo daleko od domu. Zrywałyśmy długie trawy i te poziomki trzeba było nanizać na te słomki. Z takimi paroma słomkami wracało się do domu, aby potem utrzeć je z cukrem i ze śmietaną. Pachniały przy tym cudnie. Raz Beata bardzo mi pozazdrościła tych słomek jak wracałyśmy z poziomkowej wyprawy, stanęła na drodze, wyrwała z ręki i uciekła. Bardzo płakałam wtedy, a reszta koleżanek była zbulwersowana tą bardzo niegrzeczną postawą „Beci”. Podzieliły się ze mną swoimi zbiorami. Takie przypadki zawsze były przedyskutowywane i nie przechodziły bez echa. Często wtedy powtarzałyśmy porzekadła: „Nie czyń drugiemu co tobie nie miłe” albo ” Nie śmiej się dziadku z czyjegoś wypadku, bo dzisiaj mój a jutro twój”. I myśmy o dziwo zawsze znajdywały potwierdzenie tych porzekadeł, bo albo zaraz potem tego niesprawiedliwego użądliła osa, albo dostał złą ocenę w szkole albo mu się coś nie udało. Była w tym wszystkim jakaś wrażliwość metafizyczna i myśmy ją mieli jako dzieci. Chodziłyśmy też na konwalie do lasu, na maliny, albo na dzikie czereśnie w alejach. Wieś była otoczona lasami dookoła. Wiedziałyśmy gdzie co rośnie. Wiosną uwielbiałyśmy chodzić poza wieś, na łąki, szukać pierwszych kwiatów: kaczeńców, chabrów, maków, stokrotek, niezapominajek, bazi. Z mniszka lekarskiego plotłyśmy wianki, do domu zawsze przynosiło się kwiatki dla mamy. Uwielbiałyśmy się spotykać w ogrodach a właściwie sadach – tam robiłyśmy namioty czyli wbijało się kije w ziemię i z koca robiłyśmy namioty. Dziewczynki zawsze robiły sobie domki. Tam grałyśmy w PIOTRUSIA czyli w karty, opowiadałyśmy sobie różne straszne historie, filmy, które nie wszyscy przecież widzieli, a zwłaszcza te amerykańskie. To były niesamowite ćwiczenia edukacyjne w opowiadaniu. Starałyśmy się aby reszta słuchała z zaciekawieniem, uczyłyśmy się budować napięcie, opisywałyśmy akcje, stroje, a przede wszystkim musiałyśmy jakoś zrozumieć film. Szkoła tak nie nauczyła jak te wspólne opowieści, w szkole potem było po prostu łatwiej na lekcjach. Czasami dołączała do nas Dorota albo Basia. One były dużo starsze, dużo się uczyły i na zabawę nie miały czasu. Bardzo piękne dziewczyny i niezwykle utalentowane plastycznie. Wtedy często bawiłyśmy się w gwiazdy estrady. Brało się kawałek kija i to był mikrofon do którego się śpiewało
Coś w rodzaju dzieci z Bulerbyn. Read More »